Kocham psy. Uważam, że trzymanie na łańcuchu im służy

Tytuł to na szczęście metafora. Lubię psy i żadnemu z nich bym czegoś takiego nie zrobił.

Jeśli myślicie podobnie jak ja, to połączenie dwóch tytułowych zdań wydaje się wam pewnie zbyt absurdalne nawet jako przenośnia. Przecież nikt nie wyznaje tak pokrętnej logiki.

Otóż nikt, oprócz wielu tak zwanych dziennikarzy motoryzacyjnych. Przy czym wyrażenie „tak zwani” na razie nie służy mi do negowania sensowności czyichś wypowiedzi. Zacznijmy od tego, że dziennikarstwo motoryzacyjne jest absolutnym marginesem pisania i mówienia o samochodach i motocyklach. Większość przekazów na ich temat to publicystyka.

Bo „czyste” dziennikarstwo jest tam, gdzie jest informacja, a nie widać opinii autora.

Czyli dziennikarstwo motoryzacyjne sensu stricto to informowanie o pogłoskach na temat nowych modeli, tworzenie przeglądów i zestawień, także takich jak wydawane swego czasu przez Prego fenomenalne katalogi „Samochody Świata” oraz relacjonowanie imprez sportu motorowego.

Przy czym to ostatnie jest dziennikarstwem pod warunkiem, że nie napiszemy, jak ktoś „fantastycznie jechał”. Bo wtedy wyrażamy swoje odczucia, czyli wkraczamy w publicystykę. Tak zwany test samochodu jest recenzją, czyli również formą publicystyczną. Nieodróżnianie dziennikarstwa i publicystyki bardzo drogo nas kosztuje w dyskusji o sprawach społeczno-politycznych. Bo i „Wiadomości” TVP i „Fakty” TVN są nazywane programami informacyjnymi. A tu można znaleźć sporo publicystyki. W którym? W obu!

Ktoś, kto chce pisać o autach i motocyklach powinien zatem przejść przez tworzenie tekstów czysto dziennikarskich takich jak zapowiedzi rajdów, wyścigów czy imprez BRD, notki o wynikach czy „suche” aktualności na temat danych technicznych nowych modeli. Dopiero potem jest czas na „testówki”.

Ci, którym naprawdę na czymś zależy, nie poprzestaną na testowych autach i motocyklach. Spróbują też przedstawić swoją filozofię korzystania z motoryzacji.

No i właśnie, problem polega na tym, że w wielu przypadkach zasługuje ona na porównanie z dwoma zdaniami z tytułu tekstu. Na przykład wczoraj przeczytałem, że jakiś niepodpisany wirtuoz z Automotive News ostro skrytykował Dodge Challengera Demon.

Nie, nie za nazwę, która może budzić dyskomfort u co bardziej religijnych klientów (zawsze można ulokować swoje sympatie nie w Dodge’u a w Hennessey’u Exorcist).

Za to, że najmocniejszy Challenger to niemal drogowy dragster. „Dragster”, który nie został dopuszczony do oficjalnych wyścigów, a zdaniem redakcji Automotive News nie powinien mieć też prawa wjazdu na drogi publiczne. Cytuję:

„From its barely legal slick tires to its monstrous acceleration, the Challenger Demon introduced in New York this month is the result of a sequence of misguided corporate choices that places bragging rights ahead of public safety”.

Ba:

„The Demon may comply sufficiently with the letter of the Federal Motor Vehicle Safety Standards to legally be registered for on-road use, but in its current form it certainly doesn’t fulfill the spirit of those standards”

Czyli jest zgodny z przepisami, ale to nic. Nie pasuje do idei, która przyświecała twórcom tychże przepisów. Więc dziennikarze, występujący tym razem w roli publicystów (typ tekstu to „Editorial” czyli artykuł przewodni) uznali, że należy z takim autem walczyć.

Coś nowego: większość fanów samochodów docenia to, że nazwa „Challenger” jest teraz opromieniona niesamowitymi liczbami, ale ludzie żyjący z pisania dla tych fanów postanowili ich zdradzić. Czyli dziennikarze motoryzacyjni okazali się publicystami antymotoryzacyjnymi.

Niestety, to nie jest wcale nowość. A, bo to mało mamy takiej postawy w naszym kraju?

Jeden z blogerów następująco wypowiedział się o włoskim kierowcy wyścigowym, który przekroczył prędkość na polskiej drodze:
„Niby utytułowany zawodnik, a jednak debil… Jeździ szybko i bezpiecznie. Staram się wierzyć, że tego nie powiedział i że to tylko nadinterpretacja”.

I mam z tym dwa duże problemy. Po pierwsze bloger pisał o zawodniku, który znalazł się kiedyś w Formule 1. Czyli jednak kimś, kto ma pewne znaczenie dla kultury motoryzacyjnej. Błędy takiej osoby można krytykować, ale na litość: jakimś ludzkim językiem, a nie wyzwiskami od debili.

Po drugie, jeszcze ważniejsze: „bicie w jedną stronę” robi z dziennikarza motoryzacyjnego publicystę antymotoryzacyjnego. Można być nawet dobrym dziennikarzem i np. ciekawie tłumaczyć konstrukcje zawieszeń, a jednocześnie jako publicysta osłabiać kulturę motoryzacyjną. I co najgorsze jako odbiorcy, nie mamy wypracowanego sposobu mówienia takim ludziom „nie tędy droga”.

Fakt, tam gdzie ktoś może nie upilnować dziecka powinniśmy jechać te 50 km/h. Warto też odwiedzać strony takie, jak portugalski kalkulator hamowania. I oczywiście zwalczać pijanych idiotów za kierownicą.
Ale podpisanie się pod hasłem „Prędkość zabija”, bez dookreślenia że chodzi o prędkość niedobraną do warunków ruchu (tak, jakby zabijała każda), to sprzeniewierzenie się podstawom kultury motoryzacyjnej. Odważmy się wymagać na przykład tego, by przyczyny wyboru takiego a nie innego oznakowania drogi były opisane na stronie internetowej jej zarządcy. Jako kierowca chcę, by za pozbawione mocnego uzasadnienia wydłużanie odcinków, na których obowiązuje ograniczenie, inżynier drogowy lądował na taczkach. Razem z desygnującym go politykiem.

Ktoś, kto kocha swojego psa, nie pozwoli by pogryzł on inną osobę. Ale od zdrowej ostrożności do uwiązania na łańcuchu jest jeszcze długa droga.

Andrzej Szczodrak

Pojazd, którego brakuje: Następca Nissana 200SX

Nie powinienem jeść wieprzowiny. To byłby kanibalizm. W końcu jestem świnią.
Swoją przynależność do tego gatunku, noszącego łacińską nazwę sus scrofa, zaklepałem tworząc tytuł tej notki, który jest tzw. clickbaitem. Zapewne chcecie w niej przeczytać, że fajnie byłoby, gdyby Nissan opracował model kontynuujący tradycję legendarnych maszyn do driftu (180SX, 200SX, 240SX, Silvia- już wiem co będzie tematem jednego z kolejnych odcinków „Nazwij to, jak chcesz”). I macie rację. Z punktu widzenia kultury motoryzacyjnej byłaby to świetna wiadomość. Taki samochód mógłby nawet nazywać się 200ZX i łączyć dwie tradycje: Silvii oraz Z-carów. W końcu Toyota GT86 jest jednocześnie następcą AE86 i Celiki.

Skoro jednak tęsknota za Nissanami z rodziny SX jest taka oczywista, to ja nie będę się o niej rozpisywał. Za to, zanim wyjaśnię o co chodzi, trochę sobie pobluźnię. Otóż…

w aspekcie, o który mi chodzi, 200SXa może zastąpić jakiś SUV.

Co?! Takie rzeczy na Motofikcji? Na blogu pocieszającym fanów motoryzacji po tym, jak nazwa „Mitsubishi Eclipse” straciła dziewictwo z modą na crossovery?!

Tak, ponieważ 200SX powinien mieć co najmniej dwóch następców. Jeden to wspomniany już nowy sportowy Nissan, a rolę tego drugiego może odegrać kilka samochodów różnych marek.

Chodzi bowiem o pozycję nowego motorsportowego przeboju. 200SX to auto które zostało wynalezione na nowo przez miłośników jazdy poślizgami. I pięknie, ale drift miłościwie panuje nam jako „najmodniejszy sport motorowy” już od paru ładnych lat, czego ukoronowaniem było stworzenie specjalnej driftingowej kategorii w Goodwood.

Sport ten jest nie tylko efektowny, ale też dość przystępny dla widzów. Łatwiej zorganizować celebrycie drift taxi, niż nauczyć go jeździć lub przygotować go do roli pilota. Łatwiej ocenić kunszt kierowcy panującego nad autem w poślizgu, niż takiego, który „urywa” setne sekundy. Teraz pozwala to na dynamiczny rozwój, ale w końcu najbardziej zaangażowani miłośnicy driftu zaczną wyczekiwać momentu, gdy pojawi się medialny szał na inny sport. Takie zjawisko pozwoli oddzielić prawdziwych fanatyków jazdy bokiem od tych, którzy mają potrzebę zabawy w motoryzację, ale drift wybrali pochopnie, pod wpływem kumpli.

To, co dzieje się wokół rallycrossu świadczy, że już wkrótce może on zająć miejsce najbardziej medialnego sportu motorowego. Pewnie wróci nawet pretensjonalne hasło „połączenie rajdów i wyścigów” (używane już w odniesieniu do rallycrossu ale też do imprez typu superoes, rallysprint i time attack). Wszystko wskazuje, że razem z rallycrossem urosną też wyścigi wyłącznie szutrowe z konkurencjami takimi jak Wrak Race włącznie. Rajdy terenowe mają niezły zasięg medialny, ale wymagają bardziej wyrobionego widza. A tu do luźnej nawierzchni i skoków dołączy walka bark w bark. Czego chcieć więcej?

Dlatego potrafię sobie wyobrazić, że duże grono fanów zdobywa zaciekła rywalizacja kierowców wybierających najdzielniejsze auta z grona małych SUVów, choćby Freelandery i Forestery pierwszych generacji a po jakimś czasie także przyciągające tanimi częściami Škody Yeti i Dacie Duster.

Będzie dużo kurzu, ale drifterzy, którzy pozostaną w gronie „kumatych”, nareszcie odetchną.

Kwestionariusz Pojazdu, którego Brakuje

  • Kto mógłby produkować?
    Tym razem nie chodzi o auto debiutujące na rynku, a o wynalezione na nowo.
  • Dlaczego?
    Dla przystępnych i efektownych wyścigów.
    Dla uwolnienia driftu od sezonowych fanów.
  • Ciepło?
    Folkrace, autocross w europejskim wydaniu.
  • Ale?
    Podwyższone czteronapędowe auta i trudniejsze trasy dałyby jeszcze więcej emocji.

 

Andrzej Szczodrak

Wy naprawdę nie ogarniacie, ile zależy od Arrinery

Wszędzie, gdzie kibicuje się piłkarzom, marzeniem jest zwycięstwo futbolowej reprezentacji kraju nad zawodnikami z ojczyzny tej dyscypliny, czyli nad Anglikami. W 2016 roku dokonała tego kadra zamieszkiwanej przez ok. 333 tys. osób Islandii. Efekt? Ponoć mocniejszy niż 500+.

Zatem: jak się to robi?

Nie, nie „to”. Jak się wygrywa z tą Anglią?

Ano normalnie. Buduje się kulturę zainteresowania piłką nożną, potem buduje się silną reprezentację, a potem się wygrywa. Zacytuję opis sytuacji na Islandii z artykułu opublikowanego w „The Guardian”:

„Football has burrowed into the peat here and taken hold. Everyone plays. Everyone watches”.

czyli, w wolnym tłumaczeniu:

„Piłka wgryzła się w ziemię i przejęła rządy. Każdy gra. Każdy ogląda”.

Żeby w kraju można było świętować sukces w jakiejś dziedzinie potrzeba po prostu … odpowiednio dużo ludzi, którzy mają na punkcie tej dziedziny, za przeproszeniem świra. Musi zaistnieć kultura zainteresowania danym tematem, tak, by był on omawiany w pubach i obecny w potocznych porównaniach. A  to jest stan, do którego łatwiej dojść, gdy obok zwykłych dziennikarzy nad tematem pochylą się nad nim pisarze zajmujący się dziennikarstwem. Nie, nie przesadzam. Duży wkład w to, że Włosi kochają piłkę nożną ma Gianni Brera. Żyjący w latach 1919-1992 prozaik, twórca sztuk teatralnych i autor wielu tekstów o sporcie. Człowiek, który wymyślał nowe słowa, a wielu gwiazdom nadał pamiętane przez lata pseudonimy.

A że wśród polskich fanów motoryzacji nie każdy lubi futbol, sięgnę również do muzyki. Otóż jest taki film: „Beats of Freedom – Zew wolności”. Najkrócej mówiąc opowiada on o tym, że zanim zaczęliśmy należeć do świata zachodniego politycznie, „zapisaliśmy się” do niego kulturowo dzięki muzyce. Kultura zmienia wszystko.

Dlatego napiszę wprost: dopóki w tworzenie i promowanie Arrinery nie zaangażował się Piotr R. Frankowski można było podchodzić do niej na pewnym luzie. Jej ewentualny sukces byłby miłą wiadomością, ale gdyby ostatecznie okazała się ona motofikcją w tym gorszym znaczeniu (czyli nie marzeniem, a mydleniem oczu), i tak nie spaliłaby gruntu pod inne inicjatywy.

Obecnie polscy fani motoryzacji mają do stracenia znacznie więcej, niż cichą nadzieję na superauto. Liczy się kapitał wizerunkowy zainwestowany w Arrinerę. Przecież jeśli ktoś jest znany jako wybitny recenzent ambitnej muzyki to nie zostaje sobie ot tak managerem Zenka Martyniuka. Bo wie, że kiedyś znów będzie chciał skoncentrować się na pisaniu. I nie chce wtedy usłyszeć, że z takim wkładem w psucie gustu muzycznego Polaków nie ma już czego szukać jako krytyk.
Nie wierzę, by rozpoznawalny autor poszedł na taką samobójczą misję.

Losy Arrinery są więc związane z wizerunkiem kogoś, kto ma duże znaczenie dla sposobu, w jaki rozmawiamy o motoryzacji. Profesjonalnych, merytorycznych recenzentów aut czy motocykli jest w Polsce całkiem sporo, ale osób patrzących na pojazdy jak na dzieła sztuki, a nie jak na gadżety jest może dziesięć. Takich, które dołączają do tego ciekawą filozofię jazdy- jeszcze mniej. A przecież to wszystko trzeba jeszcze umieć sprzedać za pomocą efektownych porównań i przenośni! Żeby miłość do tego, co ma silnik i koła „wgryzła się w ziemię”, musi być „z zębem” opisywana.

Inaczej mówiąc, roztaczanie wizji nadchodzącej porażki polskiego producenta superaut to stawianie naszej kultury motoryzacyjnej w roli żula mającego tylko dziesięć zębów, ale szalenie podekscytowanego na myśl o bójce, w której straci jedynkę.

Andrzej Szczodrak

No i … nie zgadliście


 

 

  1. Rysunek przedstawiający Fiata Multiplę a’la Marea Weekend znajdziecie w „Auto  Świecie” z 28 sierpnia 1996 roku. W krótkim tekście zawarte jest wspomnienie starszej Multipli oraz lista spodziewanych jednostek napędowych, dużo bogatsza niż rzeczywista gama silników kompaktowego minivana Fiata. Spekulacji na temat aranżacji wnętrza brak.
  2. Ci, którzy odwiedzili Muzeum Porsche i tak znają tę historię. „Proto-Panamera”, której wróży się oznaczenie „989”, przedstawiona jest na rysunku na tylnej części okładki „Auto Motor Sportu” z 16 lutego 1992.
  3. Punto w wersji 4×4 zapowiadane jest w „Auto Motor Sporcie” z 7 kwietnia 1991 r. Redaktorzy wyrażają wręcz pewność, iż taki samochód powstanie.
  4. A jednak! Ten niepozorny trzydrzwiowy MLK to wytwór mojej wyobraźni, a nie udokumentowana „Motofikcja z przeszłości”. Dla utrudnienia:
    nazwa „MLK” wydawała się naturalną dla auta, które ostatecznie trafiło na rynek jako GLK,
    – W163 rzeczywiście z powodzeniem walczyło w Rajdzie Dakar.

  5. Varera (tudzież Maxster, Vanera lub Vanster), czyli minivan Porsche to bohater artykułu z „Auto Świata” z 30 sierpnia 1995 r. Szybki salon na kołach ma mieć podwozie czteronapędowego Volkswagena Sharana. Autorzy piszą o sześciocylindrowym silniku biturbo o mocy do 254 KM oraz o tym, że „na temat «oszczędnościowej» wersji ze 150-konnym silnikiem trwają jeszcze ożywione dyskusje”. Choć przy opisie „prawilnej” wersji biturbo pojawia się zdanie, że w przypadku Porsche jedyną opcją jest 4×4, warto przypomnieć, iż Sharan pierwszej generacji z silnikiem o mocy 150 KM to samochód przednionapędowy.
    Gwoli sprawiedliwości dodam, że sięgając po „Auto Świat” z 7 sierpnia 1996 r. można poczytać już o Porsche terenowym. Co ciekawe, znów mamy scenariusz, w którym firma z Zuffenhausen planuje skorzystać z dokonań dużego niemieckiego koncernu, ale … tym razem nie jest to Volkswagen. „Porsche chce zastosować swój własny, nowo skonstruowany aluminiowy silnik ośmiocylindrowy o pojemności 4,5 l i mocy 350 Km” w bardziej sportowym wydaniu Mercedesa klasy M. Najbardziej smakowity jest jednak fragment „Znawcy branży twierdzą, że coś takiego może raczej zaszkodzić wizerunkowi producenta sportowych samochodów i nie przysporzy firmie uznania. Według wypowiedzi szefa Porsche Wendelina Wiederkinga terenowe Porsche produkowane byłoby w Niemczech”.

To co, zachęciłem Was do wizyty w Muzeum Samochodów Sportowych i Motobibliotece?

Andrzej Szczodrak

Prima aprillis to betka przy tym quizie

Fiat Marea Weekend, fot. Rudolf Stricker

  1. Według prasowych zapowiedzi Fiat Multipla z lat 90-tych XX w. miał wyglądać jak podwyższona i skrócona Marea Weekend. Co za tym idzie, nie przewidziano też sześciu siedzeń w dwóch rzędach.
  2. Już ok. 1991 roku spodziewano się limuzyny Porsche.
    Panamera? No, prawie. Samochód miał nosić oznaczenie numeryczne.
  3. Za bardzo prawdopodobne uważano również to, że następca Fiata Uno (czyli Punto) pojawi się też w wersji z napędem na cztery koła. Może i dziennikarze nie do końca trafili jeśli chodzi o kwestie techniczne, ale rysunki z 1991 r. całkiem nieźle oddają styl nadwozia Punto.
  4. Pierwszy Mercedes klasy M (W163) miał występować jako pięciodrzwiowy ML oraz trzydrzwiowy MLK dostępny też jako półkabriolet. MLK stałoby się wtedy bazą dla rajdówki przeznaczonej na Dakar.
  5.  Spekulacje na temat podwyższonego pięciodrzwiowego Porsche pojawiały się na długo przed debiutem Cayenne. Nie myślano jednak o SUVie a o … minivanie, choć z możliwością zastosowania napędu na cztery koła.

Cztery z tych stwierdzeń są prawdziwe. Wkrótce przedstawię dowody. By do nich dotrzeć muszę tylko przejść z pokoju, w którym mam sporo pism motoryzacyjnych do tego, w których mam ich potwornie dużo.

Jeden punkt zmyśliłem. Który?

Odpowiadajcie proszę na Facebooku i Twitterze. W niedzielę lub poniedziałek podam rozwiązanie.

Andrzej Szczodrak