Jest taka marka, o której kilku prestiżowych polskich dziennikarzy motoryzacyjnych nie da powiedzieć złego słowa. „No pewnie, Volkswagen!” – krzykną zwolennicy teorii, że dominacja niemieckich wydawnictw przekłada się na upartą promocję marek zza Odry. Ale nie. Do stereotypu „nudnego Golfa” mocno dokładają się osoby z mediów należących do naszych zachodnich sąsiadów. A hejt na „Passacika B5 w dizelku” rozkręcił najprawdopodobniej redaktor pracujący wówczas w niemieckim koncernie. Zresztą, dziennikarze motoryzacyjni wbijają szpile wszystkim producentom samochodów. A jeśli pragniecie usłyszeć od nich festiwal pieśni pochwalnych, rzućcie lepiej hasło „chcesz mieć komfort korzystania z urządzeń elektronicznych- kupuj te z nadgryzionym jabłkiem”. Firma znana kiedyś z „komputerów dla humanistów” to dla niektórych świętość. Jej krytyka jest tak ryzykowna, jak powiedzenie włoskiemu tifoso, że jego ulubiony klub gra słabą piłkę.
I co ja miałem z tym zrobić? Ja, który postrzegam społeczność prawdziwych fanów motoryzacji za swego rodzaju „oblężoną twierdzę”, a kwestię pojazdów autonomicznych za próbę sił między korporacjami IT a przemysłem motoryzacyjnym? Ba, widzę, że w tej próbie sił „nasi” jeszcze kilkanaście lat temu byli stroną znacznie mocniejszą. Mam przecież artykuł z pisma „Chip” z 2000 roku, w którym informatycy z Uniwersytetu w Bremie narzekają na niechęć Mercedesa do współpracy przy tworzeniu auta prowadzonego przez komputer. Jak niedawno i jak dawno…
Można jeszcze trzymać się zdania Clarksona z książki „Wiem, że masz duszę”, że w żadnym komputerze takowej „duszy” się nie znajdzie. To, że nawet teraz piszę na komputerze- to nic. Lodówki też używa każdy, ale kolekcjonerów lodówek i ludzi, u których pojawia się błysk w oku, gdy mówią o perspektywie rozwoju tych urządzeń trzeba by ze świecą szukać. Jedyną przeszkodą, by na mocy tej analogii powiedzieć „no, widzicie, ta wasza elektronika to użyteczna sprawa, ale w odróżnieniu od samochodów i motocykli całkowicie niezdolna do wywoływania emocji” jest właśnie to pierońskie jabłuszko.
Postanowiłem więc przezwyciężyć to zagrożenie poprzez stworzenie motoryzacyjnego odpowiednika firmy z Cupertino. Na początek udałem się do kilku instytucji państwowych, gdzie bardzo lubią wizjonerów, a jeszcze bardziej lubią ludzi, których można nazwać „wyzionerami”. „Wyzioner” potrafi wymyślić firmę, która w ekspresowym tempie wyzionie ducha. Po co komu taka umiejętność? Ano jest ona całkiem praktyczna, bo zanim przedsiębiorstwo skona w czułych ramionach syndyka, pieniądze z dofinansowań będą bezpieczne w odpowiednich kieszeniach. Królik oraz jego krewni i znajomi lubią to.
Mnie nawet nie obchodziło, czy okażę się wizjonerem, czy wyzionerem. Czułem się skazany na sukces. Jak zbieracze nawozu, którzy albo znajdą „gie” albo „gie” znajdą. To proste. Jeśli „Motoryzacyjne Jabłuszko” kompletnie nawali, to znaczy, że jedyna firma mogąca prawie na poważnie ukazywać komputery i smartfony jako urządzenia, do których można się przywiązać prawie jak do domowego zwierzaka jest kolosem na glinianych nogach. Zatem jedynymi takimi produktami pozostają motocykle i samochody.
Jeśli zaś wypali- mamy przedsiębiorstwo gotowe stawić czoła przemianie kulturowej sprawiającej, że tak zwani millenialsi wolą „screen” (czyli ekran) urządzenia elektronicznego od „screenu” (czyli przedniej szyby) auta.
Tak czy siak- wygrywam.
Szukanie rdzenia- nie, na szczęście nie procesora, a filozofii informatycznego giganta nie zajęło mi wiele czasu. Jak wiem, używa on standardowych komponentów typu PC, ma własne systemy operacyjne i słynie z designu. Należało zatem iść po mechanikę do taniej marki samochodowej, najlepiej Dacii, zaprojektować własny system obsługi, trochę a’la Tesla, a na koniec opakować to wszystko w odjechane nadwozie. Ten ostatni problem postanowiłem rozwiązać naprawdę efektownie, kupując markę francuskiej firmy karoseryjnej Figoni et Falaschi i ściągając ludzi ze szkoły Sbarro Espera.
I tak oto po podpisaniu kontraktu z Renault uzyskałem Motoryzacyjne Jabłuszko- Dacię Figoni et Falaschi.
Pierwsza prezentacja odbyła się w Polsce. Co prawda darowałem sobie na razie crash test auta, ale sama idea Motoryzacyjnego Jabłuszka przeszła crash test z polskim praktycyzmem:
– Panie, skąd silnik i zawieszenie?
– Z Dacii.
– Coś pan? Dacię chcesz pan za taką kasę sprzedawać?! A zjeżdżaj pan?
– No, ale Dacia jest solidna…
– To, to akurat wiem bo sam jeżdżę. Tylko że oni już mają doświadczenie i tam jest wszystko poprzykręcane jak trzeba. A u Pana? Zresztą nieważne. Dacia to Dacia i nie potrzebuje nadwozia art déco. Za to pańska mogłaby być deko, a nawet więcej niż „deko” tańsza.
– Ale pan nie rozumie idei mojej firmy. To „Motoryzacyjne Jabłuszko”.
– A, to się świetnie składa! Bo ja mogę panu zapłacić jabłkami! W ubiegłym roku był ich taki urodzaj, że jeszcze mam trzy skrzynki w piwnicy! To jak pan chce? Na stół czy woli pan „jabłka po lotnemu”?
Na dictum o dwuletnich jabłkach podanych „po lotnemu” przeprosiłem zebranych, a następnego dnia złożyłem rezygnację z funkcji prezesa. A teraz rozkręcam niezwykle skuteczną firmę doradczą, która przekonuje bujających w chmurach managerów IT, żeby ich górnolotne idee jednak nie dotykały asfaltu.
Andrzej Szczodrak