Wy naprawdę nie ogarniacie, ile zależy od Arrinery

Wszędzie, gdzie kibicuje się piłkarzom, marzeniem jest zwycięstwo futbolowej reprezentacji kraju nad zawodnikami z ojczyzny tej dyscypliny, czyli nad Anglikami. W 2016 roku dokonała tego kadra zamieszkiwanej przez ok. 333 tys. osób Islandii. Efekt? Ponoć mocniejszy niż 500+.

Zatem: jak się to robi?

Nie, nie „to”. Jak się wygrywa z tą Anglią?

Ano normalnie. Buduje się kulturę zainteresowania piłką nożną, potem buduje się silną reprezentację, a potem się wygrywa. Zacytuję opis sytuacji na Islandii z artykułu opublikowanego w „The Guardian”:

„Football has burrowed into the peat here and taken hold. Everyone plays. Everyone watches”.

czyli, w wolnym tłumaczeniu:

„Piłka wgryzła się w ziemię i przejęła rządy. Każdy gra. Każdy ogląda”.

Żeby w kraju można było świętować sukces w jakiejś dziedzinie potrzeba po prostu … odpowiednio dużo ludzi, którzy mają na punkcie tej dziedziny, za przeproszeniem świra. Musi zaistnieć kultura zainteresowania danym tematem, tak, by był on omawiany w pubach i obecny w potocznych porównaniach. A  to jest stan, do którego łatwiej dojść, gdy obok zwykłych dziennikarzy nad tematem pochylą się nad nim pisarze zajmujący się dziennikarstwem. Nie, nie przesadzam. Duży wkład w to, że Włosi kochają piłkę nożną ma Gianni Brera. Żyjący w latach 1919-1992 prozaik, twórca sztuk teatralnych i autor wielu tekstów o sporcie. Człowiek, który wymyślał nowe słowa, a wielu gwiazdom nadał pamiętane przez lata pseudonimy.

A że wśród polskich fanów motoryzacji nie każdy lubi futbol, sięgnę również do muzyki. Otóż jest taki film: „Beats of Freedom – Zew wolności”. Najkrócej mówiąc opowiada on o tym, że zanim zaczęliśmy należeć do świata zachodniego politycznie, „zapisaliśmy się” do niego kulturowo dzięki muzyce. Kultura zmienia wszystko.

Dlatego napiszę wprost: dopóki w tworzenie i promowanie Arrinery nie zaangażował się Piotr R. Frankowski można było podchodzić do niej na pewnym luzie. Jej ewentualny sukces byłby miłą wiadomością, ale gdyby ostatecznie okazała się ona motofikcją w tym gorszym znaczeniu (czyli nie marzeniem, a mydleniem oczu), i tak nie spaliłaby gruntu pod inne inicjatywy.

Obecnie polscy fani motoryzacji mają do stracenia znacznie więcej, niż cichą nadzieję na superauto. Liczy się kapitał wizerunkowy zainwestowany w Arrinerę. Przecież jeśli ktoś jest znany jako wybitny recenzent ambitnej muzyki to nie zostaje sobie ot tak managerem Zenka Martyniuka. Bo wie, że kiedyś znów będzie chciał skoncentrować się na pisaniu. I nie chce wtedy usłyszeć, że z takim wkładem w psucie gustu muzycznego Polaków nie ma już czego szukać jako krytyk.
Nie wierzę, by rozpoznawalny autor poszedł na taką samobójczą misję.

Losy Arrinery są więc związane z wizerunkiem kogoś, kto ma duże znaczenie dla sposobu, w jaki rozmawiamy o motoryzacji. Profesjonalnych, merytorycznych recenzentów aut czy motocykli jest w Polsce całkiem sporo, ale osób patrzących na pojazdy jak na dzieła sztuki, a nie jak na gadżety jest może dziesięć. Takich, które dołączają do tego ciekawą filozofię jazdy- jeszcze mniej. A przecież to wszystko trzeba jeszcze umieć sprzedać za pomocą efektownych porównań i przenośni! Żeby miłość do tego, co ma silnik i koła „wgryzła się w ziemię”, musi być „z zębem” opisywana.

Inaczej mówiąc, roztaczanie wizji nadchodzącej porażki polskiego producenta superaut to stawianie naszej kultury motoryzacyjnej w roli żula mającego tylko dziesięć zębów, ale szalenie podekscytowanego na myśl o bójce, w której straci jedynkę.

Andrzej Szczodrak

Comments

comments