Polacy wierni Clarksonowi? Wolne żarty

????

zdjęcie: Mahdiabbasinv

Jakiś czas temu Jeremy Clarkson zapytał, czy Polska jest dobrym miejscem na realizację odcinka „The Grand Tour”. Już po chwili jego strona w portalu Facebook została przejęta przez naszych przejętych wielką szansą rodaków. A kiedy BBC Brit zadało pytanie, kto powinien poprowadzić polską edycję formatu, na stację spadły gromy od widzów niewyobrażających sobie „Top Gear” bez Wielkiej Trójki.
Wielu muzyków twierdzi, że polska publiczność jest najlepsza. Że to tutaj spotykają się z najbardziej żywiołowymi reakcjami. Czy to samo powinni przyznać trzej słynni dziennikarze?

Nie. Posłuchajcie jakim językiem mówimy o samochodach i motocyklach, a potem spróbujcie powiedzieć, że jesteśmy dobrą publicznością dla tego typu twórców.

Jeremy Clarkson  to specjalista od zarażania innych ludzi miłością do motoryzacji drogą słowną. Tak, słowną a nie telewizyjną.

Nie wierzycie? To zajrzyjcie do książki Richarda Portera i zbiorów felietonów samego Clarksona. Richard Porter nazywa swego kolegę „prawdziwym koneserem słów” wspominając też, że „Reżyserzy telewizyjni myśleli obrazami i uważali stronę wizualną za najważniejszy element każdego filmu. Jeremy z upodobaniem irytował ich stwierdzeniem, że Top Gear to 99 procent słów i tylko jeden procent obrazu” (!). Sam Jeremy Clarkson pisze w swym felietonie, że wybitni dziennikarze to „ludzie, którzy z takim samym polotem napiszą o Lamborghini co o zebraniu rady parafialnej”. Na pytanie, jakie kwalifikacje trzeba mieć, by pracować w „Top Gear” odpowiada: „Trzeba lubić samochody, ale przede wszystkim trzeba kochać pisanie. Kochać je do tego stopnia, by pisać dla relaksu. Musicie postrzegać nową Alfę lub jakikolwiek inny samochód jako narzędzie, dzięki któremu powstanie fragment waszej prozy”.

Czyli dziennikarze samochodowi i motocyklowi mają fajne narzędzia, a co z tworzywem?

Słownictwo motoryzacyjne z natury jest mieszaniną określeń naukowych, nazw wypracowanych przez inżynierów i specjalistów od PR w poszczególnych firmach oraz slangu z warsztatów, komisów i torów.  Wszystkie te wpływy powinny być porządkowane przez dziennikarzy, będących prawdziwymi specjalistami od ładnego mówienia.

Ha, ha, ha…

Jeden z prowadzących popularnego programu telewizyjnego regularnie „wyłącza trakcję”. Ciekawe. W języku angielskim są dwa słowa na kontakt z nawierzchnią: traction i grip. O „traction” mówimy przy przyśpieszaniu na wprost, dlatego układy pokrewne do boschowskiego ASR nazywamy „kontrolą trakcji”. „Grip” mamy w zakrętach. W języku polskim i „traction”, i „grip” przetłumaczymy na „przyczepność”. Wyłączając przyczepność, oderwalibyśmy się od ziemi. A może kolega po prostu mówi o tym, że sam odlatuje, a tylko ja, głupi, kojarzę to z przyciskiem kontroli trakcji?

Pozostając przy autach sportowych wspomnę o jeszcze jednym warsztatowym wyrażeniu, które nigdy nie powinno przeniknąć na łamy prasy czy na antenę, a kilka razy mu się to zdarzyło: „odelżyć samochód”.

Zdecydowana większość słów z przyrostkiem „od” (może oprócz „odbudować” i „odmalować”) oznacza odejście od jakiegoś stanu. W polszczyźnie od bardzo dawna funkcjonuje słowo „odciążyć”. Gdyby ktoś chciał być oryginalny i zdecydował się swojemu autu „ulżyć” też jakoś by to jeszcze wyglądało. „Odelżyć” kojarzy mi się z czymś innym:

„Trzebaż jeszcze, aby mnie, zamku urzędnika,
Gerwazego Rębajłę, Horeszków klucznika,
Lżyć w domu Panów moich?”.

Czyli, jeśli przestaliście kląć na „tego starego strucla”, to być może go odelżyliście.

A propos lżenia: nie lubię też wyrazu „d…wóz” (tu jest poważna dziennikarska strona, tu się wykropkowuje wulgaryzmy 😉 ).
I nie chodzi o zawarty w nim mikroładunek wulgarności, a o podejście. Lekceważycie swój samochód do codziennej jazdy? To znaczy, że dokonaliście złego wyboru.

Na szczęście istnieje opór przed wpuszczeniem „d…wozu” na łamy prasy, czy nawet do telewizji. A, jeśli pozostajemy przy słowach kończących się na „wóz”, to, dla odmiany, lansowany przez Adama Kornackiego „dziadkowóz” ma w sobie jakiś wdzięk. Co innego podchwycony przez autora bloga „Złomnik” (vel „Poznajemy Samochody”) „grzyb”. Naprawdę chcecie, by dziennikarz motoryzacyjny dawał „kulturowe błogosławieństwo” temu, że handlarz nazywa waszego dziadka lub tatę „grzybem”? Gdybym podchwycił takie słowo, a raczej wniósł je na butach na łamy bloga lub prasy, moja wrażliwość językowa spersonifikowałaby się i przyłożyłaby mi w twarz.

Nakręcamy się walką z myleniem rajdów z wyścigami, choć w angielskim istnieje „rally racing”. Nieszczęsne wyrażenie „wyścigi rajdowe” miałoby sens, gdyby było stosowane dla odróżnienia od wyścigów torowych i górskich. Wolałbym podyskutować o tym, czy możemy pozwolić sobie na mówienie o „pompie wody” zamiast o „pompie cieczy chłodzącej”. Anglojęzyczni, ze względów historycznych, też mają „water pump”. Ale my? Czy naprawdę chcemy, by przysłowiowy „Seba” samodzielnie dolewał wodę do układu chłodniczego auta, które być może kiedyś kupimy?

Można by się spierać: historia czy precyzja?

Tylko z kim dyskutować o słowach? Interesuje to Piotra R. Frankowskiego, który pisze o samym wyrazie „motoryzacja” a w rozmowach ciekawie wyjaśnia pochodzenie „szyberdachu”. Ale kogo jeszcze?

Przy okazji: w kwestii „motoryzacji” jednak się z Mistrzem nie zgadzam. Jeśli dobrze pamiętam z książek Witolda Rychtera, jest to słowo przedwojenne.

Problem w tym, że nasz współczesny język jest chyba … postapokaliptyczny.

Andrzej Szczodrak

Motofikcja wyjaśnia: O co chodziło ze Škodą Snowman?

snowman

fot. Škoda

Potwierdzono już, że nowy model Škody będzie nosił nazwę Kodiaq. Uzupełnienie gamy o dużego SUVa to dla czeskiego producenta wręcz konieczność. W całej sprawie tajemnicza jest tylko jedna rzecz: jakim cudem tyle mediów spekulowało, że to auto trafi na rynek jako Snowman?

Ok, w krajach anglojęzycznych nie usłyszymy „You snowman!” jako obelgi. Nie grozi nam też „Du Schneemann!” w Niemczech, ani „Ty sněhulák!” w Czechach.

Ale żeby południowi bracia stwierdzili, że nad Wisłą nie ma się z czego śmiać i szykowali się do stworzenia polskiego odpowiednika Łady, która Nie Chodzi (No Va) lub autoerotycznego Mitsubishi (http://autokult.pl/6398,prostytutka-gile-z-nosa-lajno-niefortunne-i-wulgarne-nazwy-aut)?

Firma chcąca sprzedawać 1,5 mln. samochodów rocznie rozważa nazwę, która w sąsiednim kraju kojarzy się z obelgą „Ty bałwanie!”. Serio?

Oto możliwy przebieg wydarzeń według Motofikcji:

 

Miejsce: Škoda Auto Polska, dział PR

– Słyszeliście wieści z centrali? Będzie SUV większy od Yeti!

– I słusznie, bo to samograj. Najpopularniejsza marka rodzinnych aut wypuszcza nowy samochód w najpopularniejszym rodzinnym segmencie.

– No tak, ale w Polsce autem rodzinnym wciąż jest kompakt lub coś z segmentu B.

– To musimy zrobić szum wokół tego SUVa na długo przed premierą.

– Jak to osiągniesz?

– To proste. Dwa główne tygodniki motoryzacyjne w Polsce należą do dwóch dużych zachodnich wydawców. Podobnie jak kilka miesięczników. Jeżeli trafimy do właściwych dziennikarzy na Zachodzie, polską prasę zaleje masa przedruków na temat naszego auta. Czytelnicy muszą mieć wrażenie, że w dniu premiery nasz SUV wyjedzie z ich lodówki.

– Z lodówki powiadasz? No to operację „Snowman” uważam za rozpoczętą. Dzwonię do Czechów, by ludzie od kontrolowanych przecieków zwrócili szczególną uwagę na dziennikarzy dwóch koncernów.

Sympatycznym polskim PRowcom Škody udało się osiągnąć cel. Samochodu tak często zapowiadanego w rodzimej prasie motoryzacyjnej nie było chyba od czasu projektu X1-79, czyli … Cinquecento. W sukces przekuto nawet pewne nieporozumienie- słowo „Snowman”, będące kryptonimem projektu PRowego, wypłynęło do mediów jako potencjalna nazwa modelu. Kontrowersja (że jak? że Bałwan?) dobrze się sprzedaje. W marcu 2016 roku statystyki publikacji były tak dobre, że aż postanowiono strollować osoby traktujące tę nazwę poważnie. Jako żart primaaprylisowy wysłano informację o nowej Škodzie Snowman będącej … ratrakiem (http://www.mototarget.pl/news,snowman_czyli_pierwszy_ratrak_skody,21261.html).

Było też inne nieporozumienie. Jeden z pracowników polskiego PRu Skody użył w rozmowie z czeskim kolegą słowa „droga”. Jako że „droga” to narkotyk, zostało to odebrane jako prośba o przesłanie porcji marihuany. Zanim uczynny Czech zdążył podjąć próbę zakupu, zadzwoniono do niego ponownie i wyjaśniono, że polscy PRowcy starannie monitorują główne czasopisma motoryzacyjne w naszym kraju.

I nie potrzebują dodatkowych rozśmieszaczy.

Andrzej Szczodrak

Mercedes-Zen

Merc

W pewnym świecie, równoległym do naszego, mocną pozycją cieszy się marka samochodowa Mercedes-Zen.
Podobnie jak ziemski odpowiednik, wywodzi się od jednego z pionierów motoryzacji. Jednak jej nazwa wypływa nie z historii, a z filozofii:

„Twórzmy samochody, które jak najmniej potrzebują”.

Odkąd przyjęto to założenie, firma dynamicznie się rozwija. Buduje auta z kompletnym wyposażeniem, niepotrzebujące dodatkowych gadżetów. Zmniejsza zużycie paliwa, ale też dba, by jej pojazdy nie potrzebowały dużo czasu na dotarcie do celu.
Status duchowych  mistrzów w firmie Mercedes-Zen mają inżynierowie, którzy zredukowali jakąś potrzebę do zera.
Młody projektant, Thomas marzy o takim osiągnięciu, więc buduje zespół i po miesiącach prac oznajmia swemu dyrektorowi:

– Opracowałem samochód niepotrzebujący kierowcy.

Szefowie nie organizują jednak tradycyjnej uroczystości z okazji osiągnięcia kamienia milowego. Zamiast tego prowadzą Thomasa do hali Mistrza Hansa. Po ominięciu gablot mieszczących modele opisane tajemniczymi symbolami, takimi jak W123, W126, W124 czy W201, młody inżynier staje przed mistrzem:

– Ech, czemu wy próbujecie inspirować się ideami, których nie rozumiecie? Zachęta, by ograniczyć swoje potrzeby jest obecna w wielu filozofiach, ale która z  nich mówi: nie potrzebujesz duszy? Kierowca to dusza samochodu.

– Ale…

– Kiedyś zrozumiesz, a na razie pozwól, że przekonam cię za pomocą liczb. Ile może ważyć kierowca?

– Zwykle do 120 kg.

– Dobrze. Widzisz ten duży prostokątny billboard? Wciągnij go na wagę. Przynieś też zawartość tamtych półek.

Thomas podchodzi do półek, otwiera je i z trudem łapie wypadające z nich czasopisma i kasety. Układa je obok billboardu, a na wyświetlaczu wagi pojawia się liczba znacznie przekraczająca 120 kg.

– Życzę ci sukcesu, który będzie miał odpowiednią masę i odpowiednią wagę- uśmiecha się Mistrz Hans.

Dyrektor Thomasa jest znacznie mniej wyrozumiały:

– Samochody, które nie potrzebują kierowcy? I to ma być postęp? Kiedyś stworzyliśmy samochody, które nie potrzebują reklamy.

 

Andrzej Szczodrak

Pojazd, którego brakuje: średniej wielkości GT

Peugeot_407_Coupé_20090808_front

Fot. S 400 HYBRID, Wikipedia

 

Mówi się, że cenzurę można podzielić na polityczną i obyczajową. Jeżeli nie możesz skrytykować prezydenta Erdogana, to jest to cenzura polityczna, a jeśli niemieckie państwo zabrania sprzedawania brutalnej gry komputerowej nawet osobom pełnoletnim, mamy do czynienia z cenzurą obyczajową. Przyjęło się, że ta druga sytuacja jest dopuszczalna w cywilizowanym kraju, a z pierwszą trzeba walczyć. Dla mnie jest to podział sztuczny- pod pozorem cenzury obyczajowej można czasem robić cenzurę polityczną.

Dlaczego umieszczam taki quasi-politologiczny wywód na stronie o motoryzacji? Ano dlatego, że rynek motoryzacyjny zadziałał, jakby szalała na nim cenzura obyczajowa.

„Panie Sergio, od dziś promujemy wartości rodzinne. Koniec demoralizowania mężczyzn w średnim wieku. Na kryzys to sobie mogą pozwolić, jeśli stać ich co najmniej na Audi lub BMW, a najlepiej na Porsche. Taki, to jeśli zostawi rodzinę, to z solidnym zabezpieczeniem finansowym.”

I cała piękna klasa aut pojechała do Krainy Wiecznej Grupy B.

Szkoda, bo sprawiała, że nawet Chris Bangle potrafił zrobić coś pięknego (Fiat Coupé). Zachęcała, by nawiązać do Aston Martina (Laguna Coupé), a u Forda, który takie nawiązania trochę strywializował, była przyjazna dla miło mruczącej nazwy Cougar. Ba, miała aż dwa swoje „Ferrari”- wspomnianego już Fiata i Peugeota 406 Coupé. A warto przypomnieć też Alfy- Brerę i GT. Ten segment był polem popisu dla Pininfariny, a, jak pewnie odpowiedzą mi niektórzy, został zaorany przez SUVy i crossovery. Co ciekawe, w oraniu wzięły udział także pojazdy przednionapędowe.

Oj, można zatęsknić nawet za Callibrą, dla której niemieckie „spass” często zamieniało się w swojskie „szpachla”.

Średniej wielkości GT oferowane są przez marki premium BMW serii 4, Lexus RC, Mercedes C Coupé i Audi A5. Jest to jednak inna klasa aut. Za to segment sąsiadujący ze średnimi GT „od dołu”, ulokowany bliżej kompaktów, a reprezentowany przez Scirocco i RCZ, także wydaje się schodzić ze sceny, mimo udanej reanimacji w wykonaniu Toyoty i Subaru.

Właśnie, patrząc na kompakty można przestać żałować tych średnich GT. Bo przecież V6 było dla nich szczytem silnikowego szlachectwa, na NürburgRingu dostawałyby teraz łomot od hot-hatchy, nie mówiąc już o „boiling-hatchach” w rodzaju Focusa RS, Golfa R i AMG A45. A przy tym wszystkim były mniej praktyczne od pięciodrzwiówek.

Kiedy ja naprawdę nie lubię cenzury obyczajowej…

Andrzej Szczodrak

Nasza ulubiona motofikcja

SuperLottoCard

Motofikcja powstała dla tych, którzy zadają sobie pytania, co by było, gdyby Jensen FF osiągnął sukces rynkowy godny jego potencjału technicznego, albo gdyby FSO stało się częścią koncernu Volkswagena. Jednak nie czarujmy się, ulubioną „motofikcją” większości z nas jest rozważanie, jak realizowalibyśmy motoryzacyjną pasję, gdybyśmy wygrali w popularnego „Toto-Lotka”. Można byłoby nakupić samochodów i motocykli, ale ..

 

Gdyby tak się zastanowić, najlepszym sposobem wydania wielkich pieniędzy jest zafundowanie sobie długiego cyklu nauki jazdy autami i motocyklami.
Dla mnie pierwszym etapem byłaby szkoła jazdy w terenie. Tego typu kursy organizują m.in. firma Alchemia Adventure korzystająca z Centrum Sportów Motorowych w Olszynie, łódzki Autotraper oraz Rayo Off Road Centrum. Pokonywanie przeszkód terenowych jest przyjemnością samo w sobie, ale techniki jazdy po luźnej nawierzchni mogą przydać się każdemu. Nawet do wydostania się z zaspy, gdy zbyt szybko wjedziemy w zakręt na torze.
Jeszcze bardziej potrzebną umiejętnością jest kontrolowanie poślizgu. Szlifuje się ją na każdym kursie bezpiecznej jazdy. Ponieważ ukończyłem już dwa stopnie szkolenia w Szkole Jazdy Subaru, starałbym się doskonalić panowanie nad autem poprzez udział w lekcjach driftingu. W tej dziedzinie najsłynniejsza w Polsce jest Akademia Macieja Polodego.
Do Szkoły Jazdy Subaru powróciłbym na szkolenie indywidualne. Skorzystałbym również z własnej listy technik, które chcę opanować lub doszlifować. Obok kolejnej powtórki z kontrolowania poślizgów i jazdy wokół beczki, byłyby to:
-wybór toru jazdy w sekwencji zakrętów,
-międzygaz (technika pięta-palce),
-hamowanie w jeździe sportowej, zastosowanie hamowania lewą nogą,
-obrót samochodu wokół jego osi („Aaltonen”)
oraz stanowiąca wstęp do jazdy kaskaderskiej „jotka”.
Takie szkolenie to jedno z moich, wciąż niespełnionych marzeń. Jeżeli też chcielibyście poćwiczyć te techniki i jesteście gotowi wydać na to ok. 500 zł., zapraszam do wspólnego wyboru terminu:

https://pl-pl.facebook.com/events/423465264517467/

Po treningach samochodowych przyszedłby czas na motocyklowe. Tu także chciałbym opanować dwie przestrzenie- tor i wertepy. Czy motoryzacyjne przyjemności zakończyłyby się dla mnie w Polsce? Zdecydowanie nie.
Ćwiczenie jazdy rajdowej u skandynawskich mistrzów, w tym spotkanie z Harrim i Kalle Rovanperą, intensywna nauka Nurburgringu, by pokonywać go poniżej 9 minut „cywilnym” samochodem i rysować jego mapę z pamięci, wskazówki od Sabine Schmitz i, jeśli to możliwe, dzień treningu na Silverstone pod okiem Tiffa Needella.
Tiff Needell, jeden z moich największych dziennikarskich idoli, w jednym ze swych występów w „Fifth Gear” pokazał możliwości super-SUVów. I to dzięki niemu Mercedes ML 55 AMG ciekawi mnie bardziej niż nowsze modele. Motocyklem, który chciałbym poznać jako pierwszy jest Honda Africa Twin.
Veyrona, F40 lub i .. Megę Track kupiłbym, gdyby udało mi się mieć popularny kanał youtube’owy o rozwoju za kierownicą. Wtedy wiedziałbym, że jestem w stanie pomnożyć część wygranych pieniędzy. Byłby to zarazem sposób by medialnie i finansowo pomagać potrzebującym.
Musiałbym jednak mieć, psiakrew, rezerwę paru milionów, żeby zostać wystrzelonym na orbitę najbardziej niebezpiecznym statkiem kosmicznym w historii. Wystrzelenie to miałoby miejsce momencie, gdy rozwijane i propagowane przeze mnie umiejętności staną się zbędne z powodu ekspansji pojazdów autonomicznych.

Andrzej Szczodrak