No, dobrze. Tytuł jest prowokacją. Aż tak źle to ze mną nie jest. „Nie mam poglądów” tylko z punktu widzenia osoby, która ograniczyłaby pytanie o poglądy do „za kim jesteś: za PO, czy za PiSem?”.
To, że mój Tata zaraził mnie „Złym” Tyrmanda z czasem przerodziło się w głębszy podziw dla dwóch wielkich ludzi- Leopolda Tyrmanda właśnie i Stefana Kisielewskiego. Zaś Stefan Kisielewski powiedział kiedyś:
„Ja nie mam poglądów politycznych, mam tylko ekonomiczne” (inne źródła podają: „Ja nie mam poglądów politycznych, tylko gospodarcze”).
Chyba czas sparafrazować te słowa na:
„Ja nie mam poglądów partyjnych, tylko polityczne” .
Mam poglądy polityczne, choćby dlatego, że transport jest przedmiotem zainteresowania polityki. Często, (za często!) w taki sposób jak w mocno nieszczęśliwej wypowiedzi prezydenta Trzaskowskiego, że:
„Ograniczenie ruchu samochodowego na rzecz transportu publicznego, «to absolutny priorytet» nie tylko dla niego, ale i wszystkich mieszkańców”.
Źródło grafiki: Warszawska Opłata Wjazdowa źródło zawartego na niej tekstu: książka Piotra Niemczyka „Pogarda”
Dzięki niezawodnej ekipie Warszawskiej Opłaty Wjazdowej, facebookowe profile obiegł wczoraj cytat z książki pt. „Pogarda”, której autor, Piotr Niemczyk przedstawia postać Roberta Buciaka oraz jego narzekania na trudną dolę aktywisty.
Do udostępnionej przez WOW grafiki odniósł się m.in. Jakub Dobromilski, prezentując ciekawy „rozbiór logiczny” cytatu. Choć aktywiści miejscy robią wszystko, by uznać ich za nielogicznych z natury i przyjąć, że „rozbiór logiczny” ich wypowiedzi to mierzenie temperatury linijką, pokuszę się o to i ja:
1. Użyte przez Roberta Buciaka słowo „dzicz” można od biedy uznać za odnoszące się wyłącznie do osób wulgarnych, ale Pan Aktywista musiał się podłożyć, podpinając je pod „zbieranie materiałów kompromitujących”. Tu nie mam nic do dodania do tego, co napisał Jakub Dobromilski. „Najlepszym sposobem na uniknięcie «haków» jest … zwyczajne bycie uczciwym”.
2. „Nic nie chcą zaproponować poza tym, że należy zrobić jak najwięcej parkingów i jak najszerszych dróg” – Pan Jakub słusznie wytyka manipulację, ale warto dodać jeszcze jedno pytanie: a właściwie to co odróżnia rzeczową propozycję od „postulatu-nie postulatu” jakim ma być budowa parkingów? Zgaduję, że tą niezawodną miarą jakości propozycji jest zgodność z poglądami Roberta Buciaka.
3. Oczywiście definiowanie oponenta w dyskusji idzie Robertowi Buciakowi też bardzo opornie. „Lobby Kierowców”? „Antyaktywiści”? Czy jednak „Aktywiści samochodowi”?Tu mam prostą propozycję. Najpierw cytat: „działalnością lobbingową jest każde działanie prowadzone metodami prawnie dozwolonymi zmierzające do wywarcia wpływu na organy władzy publicznej w procesie stanowienia prawa”(definicja lobby z Ustawy z dnia 7 lipca 2005 r. o działalności lobbingowej w procesie stanowienia prawa). Nie widzę nic złego w wyrażeniu „lobby kierowców”. Możemy nim być. Jest to dopuszczalne i prawnie, i moralnie.
4. „celem jest dyskredytowanie nie tylko rowerzystów, ale i aktywistów miejskich”.
Mistrzostwo Świata. Wyobraźcie sobie, że członek którejś z partii politycznych wygłasza zdanie:
Nasi przeciwnicy ignorują nie tylko naszych wyborców, ale NAWET nas.
Przekażcie to znajomym rowerzystom:
to, że rowerzyści i kierowcy zamiast zawierać rozsądne kompromisy ciągle wytykają sobie błędy i wygłaszają na tej podstawie uogólnienia (czyli „kierowcy dyskredytują rowerzystów”- i vice versa) nie jest takie złe. To w sumie naturalny skutek działalności aktywistów. Nawet pożądany, bo skłóconymi ludźmi łatwiej się rządzi. Ale to, że kierowcy kierują swoje żale do prawdziwych sprawców zamieszania… O, nie! Tak nie wolno!
by A57SC / Czego nie powiedział Wam nawet Clarkson, czyli o psach obronnych i o tym, skąd się biorą aktywiści
Testowanie nowych modeli samochodów i motocykli oraz obcowanie z zadbanymi pojazdami klasycznymi i tuningowymi to źródła wielkiej frajdy. Uważam, że należy sobie na nią zapracować. Nie tylko trenowaniem jazdy i ćwiczeniem pióra, ale też dbaniem, by sytuacja zmotoryzowanych w społeczeństwie była jak najlepsza. Jeżeli sięgniemy po wczesne felietony Jeremy’ego Clarksona, pełne ataków na ministra transportu Johna Prescotta, inaczej spojrzymy na przyjemności, które spotkały angielskiego dziennikarza za kierownicami Bugatti, Ferrari, BMW M5 czy aut pokroju Ariela Atoma. Że zacytuję klasyczną już wypowiedź, te chwile po prostu mu się należały.
Fajnie, że dziennikarz motoryzacyjny mówi nam, jak jeździ TVR Griffith czy Lucra LC470. Jeszcze lepiej, gdy w naszym imieniu użera się z antysamochodowymi fanatykami. Najlepiej, gdy robi obie te rzeczy, a na dodatek wnosi coś do naszego podejścia do aut i motocykli. Czyli, że się tak górnolotnie wyrażę- do motoryzacyjnej filozofii.
Jeremy Clarkson umie przewrotnie wyjaśniać, za co kochamy maszyny i jest zaprawiony w bojach ze zwolennikami „zrównoważonego” transportu. Ale w jego książkach i felietonach nie znalazłem odpowiedzi na podstawowe pytanie dotyczące automobilofobów (bardzo dobre określenie aktywistów miejskich i ich fanów, stworzone przez działaczy Stowarzyszenia EL.0000- Zmotoryzowani Mieszkańcy Łodzi). Jest to pytanie, w którym spotykają się wściekłość, bezradność i filozofia. Brzmi ono:
Skąd się tacy biorą?
Osoby, którym przyszło polemizować z polskimi aktywistami miejskimi mają w tej sprawie różne hipotezy. Mówią o braku pieniędzy na utrzymanie samochodu czy o nieumiejętności znalezienia sobie zajęcia innego niż polityka (choćby i miejska). Nie jestem zwolennikiem grzebania aktywistom w życiu rodzinnym (to, czy ktoś mieszka z rodzicami to sprawa między nim, a jego bliskimi). Odpuściłbym nawet zaglądanie do portfeli, z wyjątkiem niestety częstych sytuacji, gdy zasilane są one z publicznej kasy. No właśnie- wytykanie aktywistom ewentualnego ubóstwa jest podwójnie nietrafione. Po pierwsze warto powstrzymać się od oceniania ludzi na podstawie zarobków, bo to uderza nie tylko w antysamochodowych fanatyków. Po drugie- działaczy ruchów miejskich bieda raczej ominie, bo polityka (także lokalna) to, na nieszczęście podatników, dochodowy biznes.
Prawdziwa przyczyna, czyli aktywizm i atawizm
Wyraz „aktywizm” znajduje się w słowniku dość blisko słowa „atawizm” i nawet podobnie się kończy. Można powiedzieć, że łączy je tylko łacińskie pochodzenie, ale ich podobieństwo brzmieniowe jest bardzo wymowne.
Atawizm to pozostałość po ewolucyjnych przodkach. I naprawdę wiele wskazuje, że właśnie z odziedziczonego po ludziach pierwotnych instynktownego strachu wywodzi się niechęć do samochodów. Przecież to logiczne: dla mieszkańców buszu czy sawanny wszystko, co było od nich większe i szybsze, stanowiło zagrożenie.
Sobiesław Zasada i Walter Röhrl mają rację porównując auta do żywych stworzeń. Niestety, z pojazdami jest jak z psami obronnymi- albo oswoisz i pokochasz, albo będziesz się bać.
We współczesnym człowieku „siedzi” bowiem przodek sprzed tysięcy lat. Samochód to dla niego wielki stalowy zwierz, zaś te rozsądne miejskie 49 km/h to zawrotna (bo przecież nieosiągalna dla piechura lub biegacza) szybkość. Kilkoro zdających sobie z tego sprawę cyników wystarczy, by spora część opinii publicznej przeszła od zdrowego respektu do irracjonalnego strachu. I jak tu walczyć, by drogi budowano i znakowano z myślą o przepustowości i bezpieczeństwie, a nie o poczuciu bezpieczeństwa?
Potrzebna jest solidna praca u podstaw, by nas, oswojonych z samochodami i motocyklami, było jak najwięcej.
Bo, niestety, to nie zwolennicy aktywistów są nienormalni, to my jesteśmy wyjątkowi.