Zdarza mi się mówić, że mężczyźni też mają punkt „G”, znajdujący się dokładnie w środku wyrazu „ego” (a że sam jestem mężczyzną, mogę mieć rację). „Karki” rywalizują w siłowni o to, który z nich będzie miał największy biceps, a dyskusje informatyków to w zasadzie licytacje, kto ma największego Aspergera (bo to nie choroba, tylko supermoc). Zatem czy dziwi mnie zachowanie Elona Muska ? Nie, oprócz tego, że w jednej sprawie jest piekielnie wręcz skromny.
Bo co jak co, ale mógłby dorwać jakąś ekspercką opinię, że Tesla Roadster pierwszej generacji ma wszystko, żeby być niezwykle cenionym autem kolekcjonerskim przyszłości i zalewać nią Twittera. A przecież nie trzeba być ekspertem, by dostrzec, że Roadster naprawdę ma potencjał :
- Stosunkowo mała liczba egzemplarzy ? Ależ proszę !
- Auto, które zapoczątkowało nowy kierunek ? Jak, najbardziej !
- Marka, którą się kocha lub nienawidzi ? Oj, tak byczku !
- Unikalne połączenie innowacji i silnych związków z innym, kultowym samochodem ? Jak nie, jak tak !
- Bazą, czy raczej dawcą elementów (https://www.tesla.com/blog/mythbusters-part-2-tesla-roadster-not-converted-lotus-elise ) jest pojazd o bardzo ciekawej historii ? Jeszcze jak !
Zresztą, jestem ciekawy, czy gdzieś po świecie jeździ Tesla Roadster podpisana przez Elisę Artioli mającą zwyczaj składania dedykacji na Lotusach Elise, które zawdzięczają jej swą nazwę. Zapytałem ją o to. Odpowiedziała „Nie myślę, albo przynajmniej nie pamiętam. Może w USA…”
Gdy tak pomyślę o Tesli z perspektywy motoryzacyjnego pasjonata, dochodzę do wniosku, że Model S mógłby powstać właściwie tylko po to, by dostarczyć kontekstu pierwszemu Roadsterowi. Oj, tam jakieś indeksy giełdowe czy liczby sprzedanych egzemplarzy. Jest na wpół zapomniany Roadster, którego mamy odkryć na nowo i się w nim zakochać oraz limuzyna z autopilotem, istniejąca, żebyśmy pytali „Co poszło nie tak ?” (choć zasięg i dynamika zdecydowanie przemawiają na jej korzyść).
To, co tak naprawdę irytuje większość z nas w Elonie Musku, to nie związek z napędem elektrycznym a status motoryzacyjnego nuworysza. Tesla niemal krzyczy „zobaczcie, co można zrobić bez tradycji!”. Szczególnie mocno wybrzmiewa to w połączeniu z informatycznymi korzeniami prezesa i jego kosmicznymi planami. Pewnie chętniej poznawalibyśmy auta elektryczne, gdyby głównym chorążym tego trendu nie był człowiek kojarzący się z etosem branży IT. Chyba to jest właściwy powód, dla którego Maciej z forum Autoblogu (pozdrowienia!), pisze, że „dobra Tesla to płonąca Tesla”.
Czemu sugeruję, że etos branży IT jest taki straszny, skoro np. Google deklaruje, iż stara się po prostu nie czynić zła („Don’t do evil”)? Ano, nawet jeśli w to uwierzymy, to jednak naczelnym dążeniem łączącym większość zwykłych programistów z szefami tzw. „Big Techów” jest „zinformatyzujmy, do pierona, wszystko!”. Zwykli programiści chcą zobaczyć lub współtworzyć pojazdy autonomiczne z ciekawości i dla kasy, a zarządy korporacji- dla kasy i z ciekawości.
Zaś prawdziwi fani motoryzacji chcą, by ludzie z branży informatycznej zaspokoili swoją ciekawość bez wywoływania nacisków politycznych doprowadzających do nadmiernej popularyzacji jazdy autonomicznej lub, co gorsza, do uczynienia jej obowiązkową.
Elon Musk mógłby mocniej odciąć się od skojarzenia z branżą IT wyciągającą rękę po to, by zniszczyć najfajniejsze przeżycia miłośników aut, a może i motocykli (sam twierdzi, że zamierza bronić prawa ludzi do prowadzenia pojazdów, ale prędzej czy później spodziewa się obowiązku korzystania z rozwiązań autonomicznych). Zdecydowanie miałby szanse na taką zmianę wizerunku, gdyby promował pierwszego Roadstera jako klasyka. A my bardziej polubilibyśmy pojazdy na baterie, gdybyśmy mieli okazję pojeździć elektrycznym odpowiednikiem takiego Noble’a M600, albo samochodem z przyciskiem „analog mode”. Jeden ruch palcem i prowadzimy bez ESP, bez kontroli trakcji a nawet bez ABSu. Tryb na tor, ewentualnie na jakieś zorganizowane przejazdy trasami pełnymi serpentyn. Ale też tryb dający olbrzymią satysfakcję. Takie przeciwieństwo autonomicznego trenera w Rimacu Neverze. Że pozwolę sobie nawiązać do genialnego żartu rysunkowego autorstwa Tymona Grabowskiego (skasowanego, wraz z resztą archiwum Złomnika)- elektryczna motoryzacja mogłaby być bardziej ekscytująca, gdyby posmarować ją bajlinoblem.
Analogowe auta elektryczne właściwie już istnieją. Także w dość zaskakującym wydaniu. Bo co jak co, ale klasyk z początku XX w. (pokroju Bakera Electric) to pomysł dla wybranych i zdecydowanie nie do ostrej jazdy, a i do elektrycznego BMW E21 lepiej pasuje relaksujące tempo. Jednak już wspomniana Tesla Roadster pierwszej generacji wydaje się wystarczająco sportowa i dość mało skomputeryzowana w porównaniu do dzisiejszych pojazdów. Jest też inne auto związane z tradycjami firmy Lotus, a zarazem analogowe- Westfield iRACER. Elektryczne repliki Lotusa Seven i Cobry to już właściwie coraz mocniejszy trend wśród kit-carów. Przydałby się jednak małoseryjny samochód łączący nowocześnie stylizowane nadwozie, elektryczny napęd i, mimo braku dźwięku silnika, konserwatywne podejście do frajdy z jazdy.
Kwestionariusz Pojazdu, którego Brakuje
- Kto mógłby produkować?
Czemu by nie Noble albo twórcy Bollingera B1? Lub jakiś całkowicie nowy producent. Lotusowi lub Rimacowi byłoby trudno homologować auto bez elektronicznych wspomagaczy. Chyba że postawiliby na kompromis: hydraulicznie wspomagany układ kierowniczy, tradycyjny ręczny i „analog mode” wyłączający ESP i ABS
Ale… może ktoś przeszedłby drogę Mate Rimaca, tylko nie od E30 na baterie, a od MX-5 - Dlaczego?
Bo napęd elektryczny sam w sobie nie jest jakimś wielkim złodziejem frajdy. Gorzej z elektrycznym wspomaganiem kierownicy, niewyłączalnym ESP, czy brakiem hamulca ręcznego - Ciepło?
Kit-cary pokroju Westfielda iRACER czy elektrycznych Kóbr. W terenie- wspomniany Bollinger B1 - Ale?
Zaprojektowane od nowa sportowe auto miałoby zdecydowanie większe szanse zainteresowania publiczności koncepcją analogowego wozu elektrycznego
Andrzej Szczodrak